Coma Pedrosa


  • Najwyższa góra Andory

  • 📐 Wysokość: 2942 m.n.p.m.

  • 📅 Data zdobycia: 2016-09-21

  • Pasmo górskie: Pireneje Wschodnie

Wakacyjny wyjazd 2016 poświęciliśmy w dużej mierze Pirenejom. Do Hiszpanii zamiast tradycyjną drogą – wzdłuż wybrzeża – dotarliśmy przez Pireneje Katalońskie z przystankiem w niezwykłym Beget. Następnie, po odpoczynku na Costa Brava, udaliśmy się w stronę Parku Narodowego Ordesa leżącego w Aragonie. Ostatnim przystankiem w Pirenejach był zaś szczyt Coma Pedrosa – najwyższa góra Andory.

Quo Vadis Kevin?

Pod wieczór 20 września 2016 roku wjechaliśmy do małego narciarskiego ośrodka – Arinsal, leżącego u stóp północno-zachodnich zboczy andorskich Pirenejów. Miasteczko jest typowym górskim resortem pełnym hoteli i przylegających do nich restauracji, zimą przepełnionym, a latem przyciągającym miłośników spacerów i rowerzystów. Na nocleg wybraliśmy hotel Xalet Besoli, położony nieco na uboczu, za to z własnym, dużym parkingiem. Mimo późnej pory w centrum miejscowości znaleźliśmy kilka otwartych restauracji.

Właścicielem jednej z nich był Kevin, Południowoafrykańczyk, który na stałe osiadł w Arinsal. W Quo Vadis Pub zjedliśmy nietypowo, nie po swojsku jak mamy w zwyczaju, lecz po włosku i napiliśmy się irlandzkiego piwa. Tutaj też zasięgnęliśmy języka u jednego z kelnerów. Sytuacja iście filmowa tylko, że na opak. To Barman, a nie my, opowiedział nam historię swojego życia. Na co dzień zajmował się ogrodami (i to chyba lubił najbardziej), w sezonie uczył ludzi jeździć na nartach, a wieczorami kelnerował. Chociaż rozmowny był niezwykle niewiele nam powiedział o zdobywaniu Coma Pedrosy (sam nigdy na szczycie nie był). Tego dnia odbywał się również jakiś ważny mecz (liga angielska), więc w barze dało się słyszeć okrzyki katalońskie na przemian z angielskimi (i pewnie włoskimi ze strony kucharza ), oraz nasze polskie „dobranoc”, gdy zapłaciwszy, opuszczaliśmy to miejsce. Pub był bądź co bądź klimatyczny, szkoda więc, że obecnie jest już zamknięty.

Tam, gdzie głos się pięknie niesie

Nazajutrz wstaliśmy wcześnie rano chcąc złapać autobus, który zawiózłby nas w pobliże wejścia do Parku Narodowego Les Valls del Comapedrosa. Po drodze zaopatrzyliśmy się w wodę i prowiant (w tym w popularne tu bułeczki z czekoladą oraz kiełbasę fuet). Autobusu niestety nie uświadczyliśmy. Idąc w górę miasteczka wstąpiliśmy jednak do całorocznego Centrum Informacji Turystycznej, gdzie zaopatrzyliśmy się w darmową mapę parku narodowego wraz z oznaczonymi pieszymi trasami. Podobna mapa w wersji „na drewnianej tablicy” znajduje się przy drugim punkcie informacyjnym, niedaleko wejścia na właściwy szlak. Pierwotnie myśleliśmy, aby to w nim właśnie zostawić kaski motocyklowe, a cały ten asfaltowy odcinek pokonać na motocyklu. Punkt ten jest po sezonie jednak zamknięty. Ostatni etap utwardzonej drogi prowadzi pokaźnych rozmiarów tunelem. Przy końcu nie mogłem się powstrzymać, aby nie sprawdzić jego akustyki. Upewniwszy się, że nikt za nami nie szedł, zaśpiewałem początek hymnu „Ave Maris Stella” Michaela Waldenby.

Skoro krowa może…

Szlak początkowo wiedzie dobrze oznaczoną ścieżką dydaktyczną, aby po krótkim podejściu wyjść na drogę gruntową, prowadzącą do punktu ujęcia wody. Stąd idzie się dosyć szerokim traktem i po przejściu kilku mostków dochodzi się do właściwiej ścieżki, gdzie nie wjadą już samochody. Jest to trasa wykorzystywana przez pasterzy i ich krowy, należy więc ciągle zerkać pod nogi, aby uniknąć pośliźnięcia się na świeżym nawozie. Ze zwierząt pierwsze na szlaku napotykamy jaszczurki wygrzewające się na słońcu. Dalej już tylko wspomniane krowy. O dziwo świetnie sobie one radzą w przemieszczaniu się po kamienistych zboczach. Spore stado napotkaliśmy przy mostku zawieszonym nad niewielkim wodospadem. Tutaj dostrzegliśmy pierwszy żółty napis „Coma Pedrosa” i oznaczanie kierunku, a także napotkaliśmy kilkoro turystów.

Za mostkiem szlak ostro pnie się w górę zalesionym, kamienistym zboczem. Po chwili wychodzimy na polanę przeciętą strumieniem, gdzie grupa turystów zatrzymała się przy uschniętym drzewie. Szlak ponownie wznosi się w górę, wiodąc trawiastą rynną. Po ok. 30 minutach dochodzimy do szerokiej doliny skąd dobrze już widać cel naszej wędrówki. Wpierw jednak chcieliśmy zobaczyć jedyne na szlaku schronisko – Refugi de Comapedrosa – znajdujące się na wysokości 2260 m.n.p.m.

Jak w polskim domu

Schronisko jest dość ładnym obiektem, dobrze komponującym się z otaczającą przyrodą. Przed wejściem należy ściągnąć buty (prawie jak w domu 🙂 ). Rzuciliśmy jedynie okiem na pustą tego dnia salę, obmyliśmy ręce w wodzie z kranu umieszczonego na boku schroniska i oddaliliśmy się kawałek, aby na ławce z widokiem na odległy Arinsal zjeść małe co nieco. Po śniadaniu Łukasz położył się na łące, a ja uważniej przeglądnąłem się mapom i tablicom na ścianach schroniska. Jedna z nich mówiła o tym, aby zabrać ze sobą swoje śmieci. Zapewne drogę do schroniska obsługa pokonuje na własnych nogach i musi zarówno wszystkie niezbędne rzeczy wnieść, jak i znieść pozostałości. Tym większy dla nich szacunek, gdyż w ofercie mieli nie tylko napoje ale również ciepłe potrawy. W schronisku można wynająć pokój (70 miejsc), jest to opcja dla osób nielubiących pokonywać jednego dnia dużych przewyższeń. W międzyczasie dotarła na polanę mijana przez nas grupa turystów. Oni również nie wchodzili do środka schroniska, a jedynie rozejrzeli się dookoła i podeszli kawałek dalej w stronę znajdującego się niedaleko sztucznego stawu. My przyglądnąwszy się mapce i szlakowskazom udaliśmy się w dalszą drogę.

Tylko biało-czerwony

Po ok. 30 minutach po odejściu od schroniska nie mogliśmy pozbyć się uczucia, że oddalamy się od celu. Po prawej stronie minęliśmy drobne jeziorka i gdy szlak zaczął wznosić się kamienistym zboczem, ponownie zerknęliśmy na mapę. Okazało się, że obraliśmy błędną drogę, która nie tylko omijała Coma Pedrosę, ale jednocześnie nie pozwalała w żadnym miejscu odbić do prawidłowego szlaku. Chcąc nie chcąc musieliśmy zawrócić. Zmyliły nas nieco żółte kropki, którymi poprzednio się kierowaliśmy. Powinniśmy trzymać się szlaku biało-czerwonego. Odbija on nieco w prawo od schroniska i schodzi w dolinę pomiędzy niewysokimi sosnami, by wkrótce, podążając wzdłuż strumienia wspiąć się w górę.

Czarny Staw u podnóża Coma Pedrosy

Szlak trawersuje następnie pokryte gęstą trawą zbocze i idąc zakolami wprowadza nas w całkiem inną scenerię. Powoli trawy ustępują kamieniom, mniej lub bardziej luźnym. Ścieżka wiedzie następnie prawym brzegiem niewielkiego stawu, aby wkrótce niknąć w dużym zwalisku głazów. Po chwili dochodzimy do Czarnego Stawu (Estany Negre). Widok jest przepiękny. Z tego miejsca szczyt można zdobyć dwiema drogami. Jedna prowadzi dookoła stawu, by następnie ostro piąć się w górę gołoborzom aż do samego wierzchołka. Druga wymaga pokonania grani Coma Pedrosa (w tę stronę prowadzi również drugi napotkany przez nas wymalowany na kamieniu napis „Pic” w domyśle „Coma Pedrosa” 🙂 ). Decydujemy się na drugą opcję i powoli zdobywamy kolejne metry. W oddali pojedynczy turysta obchodził górskie jezioro, jednak nie zdecydował się na zdobycie góry. Po krótkiej chwili zawrócił.

Coma Pedrosa i pierwsza grań w życiu

Różnica przewyższeń na graniowym odcinku wynosi ok. 400 metrów. Idąc cały czas mocno eksponowanym terenem, osiągamy kolejne kopczyki. Przydały nam się tu rękawiczki motocyklowe, gdyż w wielu miejscach należało się podeprzeć rękami, aby osiągnąć trudniejsze fragmenty szlaku. To była moja pierwsza w życiu wspinaczka, wymagająca dobrego przygotowania kondycyjnego jak i przezwyciężenia strachu przed przestrzenią. W pewnych miejscach przechodziłem skały kucając, bojąc się wyprostować nogi. Łukasz nie miał takich odczuć i nieco swobodniej wędrował, niespieszne przechodząc kolejne fragmenty grani. Do szczytu dotarliśmy po ok. 1 h wspinaczki, zatrzymując się co jakiś czas aby wykonać pamiątkowe zdjęcia.

Coma Pedrosa – flaga na maszt

Na wierzchołku znajduje się kamienny postument, który w metalowych gablotach prezentuje panoramę gór, widocznych w każdą z czterech stron świata. Na przymocowanym do niego maszcie powiewa flaga Andory. Ponieważ się zawinęła, Łukasz wskoczył na gablotkę aby ją uwolnić. Towarzysząca nam tego dnia piękna pogoda utrzymała się do samego szczytu, przy czym w oddali widać było kaskady chmur, schodzące z mniejszych gór. Wzbudziło to mój mały niepokój. Na górze prezentowałem ogólną postawę „zróbmy zdjęcia i chodźmy jak najprędzej z powrotem”, wiedząc, że jest dość późno (dochodziła 17’ta), mając dodatkowo w pamięci graniowy odcinek, brak sieci i ludzi w zasięgu wzroku. Łukasz chciał jednak abyśmy dłużej nacieszyli się tą chwilą, więc starałem się uspokoić nerwy przyglądając się tej niesamowitej panoramie.

Wszystko z tej perspektywy wydawało się niewielkie, a morze gór bezkresne. W oddali widać było mijane przez nas schronisko, a w dolinie górne zabudowania Arinsal. W drugą stronę przy bardzo dobrej widoczności można ponoć dostrzec najwyższy szczyt Pirenejów – Pico de Aneto. Poza tym panowały tu cisza i spokój. Wzięliśmy kilka głębokich oddechów i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po ok. 30 minutach znaleźliśmy się ponownie nad Czarnym Stawem.

Z wizytą w Shire

Czarny staw miał przepiękny błękitny odcień. Szczególnie dobrze było to widać po zanurzeniu kamery GoPro. Woda była przezroczysta na kilkanaście metrów, brakowało jednak jakichkolwiek widocznych form życia. Nad stawem wykonaliśmy parę fotografii, obeszliśmy go z lewej strony, a następnie udaliśmy się w dół zbocza biało-czerwonym szlakiem. Dolina w ostatnich promieniach słońca wyglądała niesamowicie. Po zejściu ścieżką od schroniska Łukasz postanowił zrobić postój, aby dać wytchnąć nogom, a ja udałem się w stronę przepięknego schronu awaryjnego, wyglądającego z oddali niczym chata Hobbita. Po drodze należało minąć rdzawo czerwony strumień i przedostać się przez nieco podmokłą łąkę. Kilka susów później stanąłem obok małej chatki pasterskiej, której dach porastała gęsta trawa. W niedalekiej odległości znajdował się kamienny płotek wyznaczający zagrodę dla owiec. Bardzo sielankowy widok. Gdy dołączyłem do Łukasza słońce już dawno zaszło za szczytami i zaczęło się robić ciemno. Wyciągnęliśmy czołówki i powoli schodziliśmy w stronę Arinsal.

Oczy w lesie

Przy drewnianym mostku przeżyliśmy chwilę grozy. W oddali oświetlone latarkami odbijały światło oczy jakichś zwierząt. Nieregularnie rozmieszczone, nieruchome. W pierwszej chwili pomyśleliśmy o niedźwiedziach i wilkach. W końcu znaleźliśmy się już na poziomie lasu. Wkrótce jednak zwierzęta zaczęły się ruszać, a do naszych uszu doszedł dźwięk dzwonków. Uff. W lesie na zboczach wciąż pasły się krowy. Mimo, że wiedzieliśmy z czym mamy do czynienia, nadal dziwnie się szło mijając kolejne pary oczu w głębi lasu, powyżej i poniżej linii ścieżki. Nie mniejsze wrażenie robiły krowy zastępujące nam drogę… w końcu są to dość spore zwierzęta i nigdy nie wiadomo jak zachowają się w obliczu zbliżającego się źródła światła.

Na końcu drogi przy wyjściu z lasu napotkaliśmy człowieka z czołówką. Starszy jegomość zapytał nas czy tędy na Coma Pedrosę. Nieco skonsternowani odpowiedzieliśmy, że tak i nim zdążyliśmy uprzedzić go o napotkanych krowach, popędził w głąb lasu. Mam nadzieję, że chodziło mu jedynie o schronisko. Wracając przez tunel ponownie skorzystaliśmy ze świetnej akustyki, tym razem wspólnie śpiewając piosenkę z repertuaru Myslovitz: „Długość Dźwięku Samotności”. W hotelu zjawiliśmy się około godziny 21. Szybko się umyliśmy, wskoczyliśmy w świeże ubrania i poszliśmy na kolację do najbliższej nam restauracji El Bosc. To był dobry wybór. W drewnianym wnętrzu, przy dość sporej ilości zielonych kwiatów (niestety po części sztucznych) zjedliśmy smaczną kolację, prosząc o miejscowe specjały. Nie różniły się one jednak wiele od tego co można zjeść w Katalonii czy Aragonie. Najbardziej regionalne były chyba sery, rzeczywiście od lokalnych producentów (być może nawet od krów miniętych po drodze?). Miłe zakończenie dnia pełnego przygód.

Video z wyprawy:


Zobacz album