Howerla


  • Najwyższa góra Ukrainy

  • 📐 Wysokość: 2061 m.n.p.m.

  • 📅 Data zdobycia: 2020-01-03

  • Pasmo górskie: Beskidy Wschodnie

Kolejny raz sylwestrowe wiatry pchnęły nas na wschód. Tym razem na Ukrainę. Przełom roku 2019/2020 spędziliśmy w Kijowie, skąd wypożyczonym samochodem udaliśmy się w stronę ukraińskich Karpat. Na Howerli wylądowaliśmy 3 stycznia i jak się okazało nie my jedyni. Lądował tu również helikopter z modelką i jej towarzyszami. Sam szczyt zdołał zaś pomieścić łącznie około czterdziestu innych wędrowców. Niby tłoczno a jednak nikt nie przesłaniał nam widoków. Po 30 minutach Howerla wyludniła się, chmury odpłynęły a my mogliśmy w ciszy podziwiać panoramę aż po fabryki Iwano-Frankiwska.

Hoverla Infopoint

  • Dojazd: samochodem z wypożyczalni pod schronisko Zaroślak (możliwy nocleg), zimą trasa może być nieodśnieżona
  • Czas przejścia: szlakowo 3h wejście, 2,5h zejście / nam całość zajęła 7h
  • Trudności: zimą szlak może być niewydeptany (wysokie zaspy), warto zabrać raki, istnieje zagrożenie lawinowe, przez co część szlaków jest zamknięta.
  • Wrażenia: góra bardzo popularna wśród Ukrainców, wierzchołek jest jednak szeroki i wszystkich pomieści. Piękne panoramy Czarnohor.
  • Nocleg: Worochta (domki na wzgórzu)
  • Atrakcje w okolicy: Worochta („ukraińskie Zakopane”), Drewniane cerkwie regionu karpackiego (Wierbiąż Niżny, Jasina), Rezydencja metropolitów Bukowiny i Dalmacji (Czerniowce)

Kamieniec Podolski – ukraińska Sighișoara

Zanim dotarliśmy do podnóża Howerli zatrzymaliśmy się na jeden nocleg w Kamieńcu Podolskim. Miasteczko nas mile zaskoczyło. Piękna starówka, mimo późnej pory, pełna była turystów. Trochę mi ona przypominała wizytę w Sighișoarze, jednym z najpiękniejszych miast Rumunii. Z naszego pensjonatu – Domu u Rodnika – przeszliśmy wzdłuż niższych murów obronnych do jednej z bram wjazdowych miasta. Wędrując dalej brukowanymi uliczkami doszliśmy do restauracji „Nika”, która kusiła zimową atmosferą. Część wnętrza zaaranżowano na wzór dworu Królowej Zimy. Ławki pokrywały kapy z „niedźwiedziej” skóry, posadzkę sztuczny śnieg a dookoła unosił się zapach igliwia wydobywający się z podświetlonych błękitnymi lampkami świerków.

Na miejscu zjedliśmy śledzika pod pierzynką, placki ziemniaczane z mięsnym sosem, regionalne danie – gulasz z różnych gatunków mięsa w chlebie i na deser strudla jabłkowego. Wszystkie potrawy były smaczne, chociaż gulasz i sos mięsny okazały się zbyt podobne aby móc mówić o oryginalności dania w chlebie. Po kolacji udaliśmy się na spacer po starówce. Spotkaliśmy się tu z zaskakującą reakcją turystów na mój aparat rozstawiony na statywie. Ludzie pytali skąd jesteśmy, czy robimy reportaż, co ciekawego można tu fotografować (akurat robiłem zdjęcie ratusza). Gdy odpowiadaliśmy, że to zdjęcia tylko do własnej kolekcji mocno się dziwili. Z powodu ujemnej temperatury starałem się jak najszybciej uchwycić odpowiednie kadry, zwłaszcza, że w kolejce na zdjęcie czekał pobliski zamek.    

Kolorowa twierdza – Kamieniec Podolski

Znajdująca się na stromej skale wąwozu kamieniecka twierdza w nocy zachwyca rewią barw. Dominuje czerwień lamp umieszczonych na szpiczastych dachach okrągłych wieżyczek. Nie brakuje też stonowanej żółci świateł uwidaczniających mury cytadeli. Widok nocą jest niesamowity. Za dnia jest nie mniej cudowny. Idąc w stronę zamku warto na chwilę przystanąć na moście wiszącym nad doliną rzeki Smotrycz, aby docenić walory obronne okolicy. Wejście do twierdzy jest płatne, a koszt w granicy 10 zł nie obejmuje usługi przewodnika.

Po wnętrzu możemy poruszać się swobodnie bowiem nie wyznaczono tutaj konkretnej trasy turystycznej. Twierdza nie posiada sal reprezentacyjnych czy mieszkalnych. Zwiedzanie odbywa się przede wszystkim wzdłuż korytarza wewnątrz murów. Z ciekawostek działa tutaj piekarnia a w sklepiku z pamiątkami można kupić regionalne wyroby (w tym szyszki w miodzie, które bardzo przypadły do gustu Łukaszowi). Po prawej stronie od wejścia znajduje się zaś mała instalacja w kształcie serca, w której zakochane pary robią sobie zdjęcie z widokiem na Kamieniec.

W panoramie miasta w oczy rzuca się zwłaszcza kolumna przy katedrze św. Apostołów Piotra i Pawła. Jest ona pozostałością minaretu, na szczycie którego umieszczono figurę Maryi. W ten sposób wywiązano się z zapisów traktatu Pokoju Karłowickiego, w którym uzgodniono, że osmański minaret nie zostanie zburzony. Twierdzę opuszczaliśmy zadowoleni, chociaż mieliśmy nieco większe oczekiwania wobec jej wnętrza.

Chocim – piękno skryte w zakolu Dniestru

Druga z odwiedzonych tego dnia twierdz – zamek w Chocimiu – jest utrzymana w lepszym stanie. Prowadzi do niej długi, szutrowy trakt. Około 10-minutowy spacer umila nam widok rzeki Dniestr meandrującej po prawej stronie twierdzy. Zamek zwiedzamy ponownie sami, a za wejście zapłaciliśmy na parkingu (opłata ok. 12 zł za wstęp + 3 zł parking). Twierdza składa się z kilku budynków, z których najciekawszymi są dawna cerkiew i dobudowany do niej klasztor. W tym drugim znajduje się fajna wystawa współczesnego malarstwa nawiązującego tematycznie do bitew pod Chocimiem. W podziemiach można zaś podziwiać kolekcję maszyn oblężniczych. Najpiękniejszy jest jednak widok na samą twierdzę, polecamy więc spacer po zamkowych błoniach.

Wrażenie pozostałoby w nas bardzo pozytywne gdyby nie niskiej jakości sanitariat. Toalety są tu jedynie dziurami w ziemi, obudowanymi ceglanymi wiatkami. Miejsce o taki wielkim potencjale turystycznym zasługuje na nieco lepszą infrastrukturę. Trochę rozczarowuje również miasteczko, trudno nam było znaleźć ciekawy i otwarty lokal aby usiąść na kawę. Wszystko sprawia wrażenie zaniedbanego i żyjącego jedynie w okresie wiosenno-letnimi, gdy twierdzę odwiedzają zapewne liczne wycieczki szkolne, jak również turyści z Polski.

Czerniowce – „Rita Steinberg” w cieniu Uniwersytetu

Podróż południowo-wschodnimi rubieżami Ukrainy nie należała do najłatwiejszych. Z jednej strony drogi pozostawiały wiele do życzenia (chociaż były w lepszym stanie niż te w centralnej części kraju), a z drugiej trzeba było uważać na wszechobecne patrole policji. Zmieniły się też nieco oblicza mijanych wiosek. Wszędzie było dość biednie, domy pozostawały nieotynkowane a rodzinne biznesy sprowadzały się głównie do sprzedaży fikuśnych zadaszeń studni i betonowych rzeźb ogrodowych. Nim się jednak obejrzeliśmy dochodziła już godzina 15, a my zgłodnieliśmy. Po drodze mijaliśmy jedno większe miasto – Czerniowce, w którym zainteresowała nas restauracja „Rita Steinberg”. To był bardzo dobry wybór. Zjedliśmy tutaj przepysznego śledzia w sałatce żydowskiej, humus z kurzymi sercami, kilka rodzajów pysznego pieczywa, bulion z mięsnymi pierożkami oraz gulasz z pierogami (jedyne danie, które nie przypadło nam do gustu). Jeśli będziecie w Czerniowcach to serdecznie Wam to miejsce polecamy!

Całkiem przypadkiem (;)) niedaleko restauracji znajduje się perła bukowińskiej architektury – Czerniowiecki Uniwersytet Narodowy. Będąc tak blisko nie mogliśmy tutaj nie zajrzeć. Samemu zabytkowi poświecimy osobny wpis, powiem tylko, że wnętrze Uniwersytetu robi ogromne wrażenie, które psuje nieco zatrudniony personel. Było to pierwsze miejsce na Ukrainie gdzie płacąc nie otrzymaliśmy potwierdzenia zapłaty. Wpierw ochroniarz przy bramie przyjął opłatę za wejście kładąc pieniądze „na stolik”, a później już do ręki osobną opłatę uiściliśmy przewodnikowi. Mimo to warto się tu znaleźć. Za całość zapłaciliśmy ok. 20 zł za osobę, licząc, że pieniądze trafiły na renowację tego pięknego zabytku.

Worochta – ukraińskie Zakopane

Gdy zostawialiśmy za sobą brukowane uliczki Czerniowców Słońce dawno już zaszło za horyzont. Nocna jazda po drogach Ukrainy może być niezwykle męcząca, jednak trasa H10 jest w dobrym stanie. Powoli wielka nizina ustępowała mniejszym lub większym pagórkom. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu Worochatej sierp księżyca wznosił się dumnie nad wysokimi szczytami. Spotkała nas tu niemiła niespodzianka. Nasz zamówiony przez Booking nocleg nie doszedł do skutku, gdyż gospodarz (lub Booking) nie ogarnął rezerwacji (została potwierdzona, chociaż gospodarz miał już komplet od kilku dni). Nieco zbici z tropu poszukaliśmy kolejnego noclegu. Ponieważ miejscowość uchodzi za ukraińskie Zakopane znalezienie zakwaterowania było niezwykle trudne.

Nasz pierwotny plan zakładał nocleg w schronisku Zaroślak, odległym o ok. 1h drogi od Worochty, gdzie rozpoczyna się szlak na Howerlę. Nie mogliśmy się jednak tam dodzwonić, a nie mając pewności co do dostępności pokoi nie chcieliśmy pokonywać nocą trudnej, górskiej drogi. Szczęśliwie znaleźliśmy domki na wzgórzu. Nocleg był kosztowny i niełatwo dostępny z głównej drogi. Ponieważ adres z Booking prowadził do ślepej uliczki niezbędna była asysta właściciela obiektu. Drogę do posesji pokonywaliśmy wiedzeni przez samochód przewodnika. Domki wynagrodziły trud znalezienia noclegu, mają wszystkie wygody: ciepłą wodę, czajnik, grubą kołdrę i ogrzewanie. W pobliżu jest też fajna restauracja Vysokyy Hrun, gdzie zjedliśmy kolację. Najedzeni wracaliśmy do naszej kwatery zauroczeni widokiem odległych szczyty Czarnohory.

Howerla – na granicy Karpackiego Parku Narodowego

Następnego dnia w pełni przygotowani na trudne warunki, z herbatą w termosach, kanapkami i czekoladami na zapas wyjechaliśmy w stronę Zaroślaka. W połowie trasy zatrzymani zostaliśmy przez szlaban. Pobierana jest tu opłata za przekroczenie granicy Karpackiego Parku Narodowego. W strażnicy czekało na nas dwóch panów, jeden strażnik i jeden… taki jakby stały bywalec. Strażnik kazał się Łukaszowi wpisać do księgi (ale tylko jemu), pokazał nam, którym szlakiem na Howerlę (tylko niebieskim) i uprzedził o zagrożeniu lawinowym. Gdy upewniliśmy go, że mamy odpowiednie odzienie i raki, puścił nas wolno. Cała przyjemność kosztowała ok. 12 zł.

Droga do schroniska jest kręta i w słabszej kondycji, sporo nań dziur i kolein. Jest też wąsko a jazdę tego dnia utrudniał głęboki śnieg. Mimo to pokonaliśmy trasę w miarę szybko i przed dziewiątą zjawiliśmy się pod schroniskiem. Zaparkowaliśmy pod wejściem, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Niebieski i zielony szlak prowadzą wpierw jedną ścieżką przez las, by po około 20 minutach rozdzielić się. Niebieski skręca w lewo i wiedzie przez strumień w górę, zielony lekkim wzniesieniem kieruje w głąb lasu. Wybieramy niebieski – krótszy, a zimą jedyny bezpieczny bez zagrożenia lawinowego.

Howerla – autostopem ze szczytu

Z lasu wyszliśmy na niewielką polanę, gdzie swój obóz rozbili ekstremalni turyści. Dalej wśród wysokich, zeschniętych traw zdobywaliśmy kolejne metry, by po 10 minutach móc zobaczyć cel wędrówki. Howerla dumnie wznosi się nad okolicznymi górami. Gdy się obróciliśmy ujrzeliśmy piękną panoramę na sąsiednie szczyty Beskidów Wschodnich. Całość cudownie prezentowała się w porannym Słońcu, którego światło rozpraszało się na wysoko osadzonych chmurach, tworząc wrażenie jakbyśmy zbliżali się do zmroku a nie oczekiwali południa. Dalsza droga wiodła wśród kosodrzewin mocno udeptanym szlakiem (inaczej brnęlibyśmy w śniegu po pas).

Gdy zbliżyliśmy się do pierwszego ostrego podejścia podjęliśmy decyzję o założeniu raków. Śniegu było tu znacznie mniej a większość kamieni pokrywał lód. Była to dobra decyzja, jedyna słuszna gdy w oddali widzieliśmy jak męczą się ludzie bez raków. W połowie drogi spotkaliśmy Ukraińca (mówiącego po polsku), który spytał o czas zejścia i czy potrzebuje się ubezpieczyć. Odpowiedzieliśmy, że lepiej tak, i że do schroniska ma około 1h drogi. Po dalszej krótkiej wymianie zdań pożegnaliśmy się, obiecując, że jeśli nie znajdzie podwózki do Worochty to z chęcią go podrzucimy na stopa. Po około 30 minutach doszliśmy na szczyt wzniesienia, gdzie stoi szlakowskaz i skąd możemy podziwiać Howerlę w całej okazałości. W oddali przeleciał nad szczytem helikopter, my zaś po kilku zdjęciach ruszyliśmy w dalszą drogę.

Howerla – sesja na dachu Ukrainy

Końcowy odcinek trasy jest nieco bardziej wymagający, jednak z rakami na butach dość przyjemnie nam się szło po twardym śniegu. Zimą nie ma wytyczonej ścieżki (podobnej do karkonoskich drewnianych słupów), każdy więc szedł kierując się na wprost ku wierzchołkowi. Niedaleko przed szczytem helikopter znowu pojawił się nad naszymi głowami. Tym razem leciał podejrzanie nisko. Okazało się, że lądował na szczycie. Z jednej strony sytuacja wydawała się niecodzienna, wręcz mieliśmy obawy, że coś się komuś stało. Jednocześnie helikopter nie miał charakterystycznych oznaczeń maszyn ratowniczych, więc z ciekawości przyspieszyliśmy kroku.

Na górze okazało się, że jest tu na tyle płasko, iż nie tylko jeden helikopter mógłby tu wylądować. Ten, który na szczycie się znalazł, przywiózł ze sobą modelkę, fotografa i asystenta, którzy rozpoczęli sesję w zwierzo-moro-piżamach… No cóż, nie pytaliśmy o co chodzi, przyłączyliśmy się jednak do chóru gapiów i fotoamatorów. Po 15 minutach grupa zawinęła się zostawiając nam Howerlę na własność. Hmm… to jednak za dużo powiedziane, było tu bowiem bardzo dużo ludzi. Ludzi siedzących w małym, śnieżnym forcie, ludzi jedzących kanapki pod żółto-niebieskim obeliskiem, ludzi robiących rundkę dookoła czy wreszcie ludzi przypadkiem wpadających w kadr aparatu (grrr…). Nie były to Rysy, jednak zagęszczenie całkiem spore. Ponieważ na górze wiało, gdy tylko zwolniło się miejsce, wskoczyliśmy za ściany fortu, aby w spokoju zjeść drugie śniadanie.

Howerla – Święta Góra Ukrainy

Po 20 minutach siedzenia w forcie i kilku łykach herbaty uznaliśmy, że wystarczająco się ogrzaliśmy aby przystąpić do tradycyjnej sesji zdjęciowej. Okazało się, że szczyt w tym czasie opustoszał a my zostaliśmy sami z tą przepiękną panoramą. Pogoda również dopisała, ostatnie chmury odpłynęły ku południowej granicy Ukrainy odsłaniając ciemnobłękitne niebo. Obeszliśmy więc wierzchołek szukając najciekawszego kąta, aby objąć wszystkie znajdujące się na szczycie atrakcje. A tych jest całkiem sporo. Mamy więc po lewej stronie prawosławny krzyż z pięknym widokiem na Petrosa w tle. Na środku stoi ukraiński trójząb, a za nim tablica z wmurowanymi pojemnikami zawierającymi ziemię ze wszystkich 24 obwodów państwa. Nieco na uboczu wznosi się obelisk – słup geodezyjny – pomalowany w barwy Ukrainy. Po prawej zaś stronie wbito słupek z nazwą i wysokością szczytu. Całość dopełnia metalowy krzyż stojący w centralnej części.

Pod koniec na metalowym pręcie zawiesiliśmy flagę Wrocławia. Wiatr pięknie ją rozwiewał a nam pozostało jedynie uśmiechać się do kamerki GoPro aby uchwycić moment, na którym herb miasta zaprezentuje się w pełnej krasie. Nie mogliśmy również zapomnieć o fladze naszego partnera – firmy Hemmersbach. Tak się fajnie złożyło, że jednym z haseł firmy jest „True Service Everywhere”, w tym również w trudno dostępnych lokalizacjach, dokąd inżynierowie czasem dostają się i helikopterami 🙂 Nie odmówiłem więc sobie wcześniej zapozowania z flagą na tle maszyny. Sesję kończyliśmy wspólnymi skokami. Gdy w tle pojawili się kolejni zdobywcy, zwinęliśmy sprzęt i skierowaliśmy się w stronę Zaroślaka.

Howerla – korytarze w śniegu

Howerla rzucała długi cień na dolinę, gdzie znajdowało się schronisko. Schodziliśmy podobnie jak poprzednio wchodziliśmy czyli bez szlaku. Wkrótce pojawił się szlakowskaz wyznaczający niebieską trasę. Szliśmy nim i dobrnęliśmy do słupka z oznaczeniem szlaku… zielonego. Ponieważ spora liczba turystów przyszła z tej własnie strony, uznaliśmy, że szlak jest do przejścia i skierowaliśmy się w stronę Małej Howerli. Było tu niewiele śniegu, po prawej stronie widoczne były jednak nawisy śnieżne w miejscu gdzie grań opadała ostro w dół. Z tego między innymi powodu wędrówka szlakiem przy złych warunkach pogodowych jest bardzo niebezpieczna. Na Małej Howerli znajduje się słup z potarganymi przez wiatr wstęgami, chustami i innymi materiałami pozostawionymi przez turystów.

Szlak wkrótce schodził mocno w dół śnieżnym korytarzem wytyczonym przez podróżnych. Mimo, że był on dość wyraźny i szeroki, to niekiedy zapadaliśmy się po kolana w śniegu. Przeprawa trwała dobre 30 minut. Dalej szlak prowadził śnieżnym chodnikiem wśród niskich świerków dochodząc do ciemnego lasu. Zatrzymaliśmy się tutaj na łyk herbaty i ruszyliśmy dalej w drogę. Szlak w lesie jest dobrze widoczny, trudno się zgubić i po godzinie marszu doszliśmy do schroniska. Mimo wszystko przestrzegamy przed wędrówką tym szlakiem zimą. Przy obfitych opadach śniegu lub zmianie pogody byłoby tu bardzo łatwo zbłądzić i trafić w obszar zejścia lawin.

Zaroślak – nie taki tani, jak go malują

Na koniec wędrówki weszliśmy na chwilę do budynku turbazy, aby zobaczyć jakie panują w niej warunki i z ciekawości spytać czy mielibyśmy okazję tu zanocować w dniu wczorajszym. W recepcji nikogo nie zastaliśmy ale po chwili pojawiła się starsza kobieta, która podała nam ceny, nieco wyższe niż standardowo ze względu na okres około-noworoczny (50 zł za osobę w pokoju z łazienką na korytarzu lub 70 zł z własnym sanitariatem). My mieliśmy jednak już plan aby dojechać do Iwano-Frankiwska, podziękowaliśmy więc i ruszyliśmy w drogę, żegnając Howerlę, dumnie prezentująca swój wierzchołek ponad okolicznymi wzniesieniami.