-
Najwyższa góra Rumunii
-
📐 Wysokość: 2544 m.n.p.m.
-
📅 Data zdobycia: 2017-09-14
-
⛰ Pasmo górskie: Karpaty Południowe, Góry Fogarskie
Zdobycie najwyższego szczytu Rumunii było jednym z najważniejszych punktów wakacyjnego urlopu 2017. Do tej wyprawy przygotowaliśmy się niezwykle starannie. Przeczytaliśmy kilka blogów poświęconych rumuńskim Karpatom oraz zdobyciu Moldoveanu, zakupiliśmy sprzęt niezbędny przy całodniowych wycieczkach i ubezpieczyliśmy się przed atakiem psów pasterskich.
Większość osób, które weszły na szczyt, podzieliło tę wspinaczkę na dwa dni z noclegiem w górach, przeważnie pod namiotem lub w jednym ze schronów, a rozpoczęło ją przy jeziorze Lacul Bâlea. Pierwotnie założyliśmy, że zdobędziemy szczyt w jeden dzień, a w przypadku trudnych warunków pogodowych, bądź innych sytuacji wymagających postoju, zabierzemy namioty i przenocujemy w górach. Zamówiliśmy noclegi w schronisku Cabana Capra (nieco bliżej niż z Lacul Bâlea) licząc, że trasa, którą powinniśmy pokonać w czasie 12h, będzie możliwa do osiągnięcia w trakcie jednego dnia.
Plan uległ jednak zmianie, gdy na zakupionej mapie Fogaraszy (skala 1: 35 000, Făgăraș, wydawnictwo Munţii Noştri) znaleźliśmy szlak, który pozwalał na wejście i zejście ze szczytu w czasie 7h. Jedyną przeszkodą była droga dojazdowa, o długości ok. 40 km licząc od ostatnich zabudowań, o charakterystyce „terenowa”. Poszukaliśmy jednak zdjęć z doliny, do której prowadziła, a na nich zobaczyliśmy kilka samochodów, bynajmniej nieterenowych, więc zdecydowaliśmy się zmienić plan, odwołać rezerwację i poszukać noclegu w Slatinie leżącej u stóp południowych stoków Fogaraszy.
Nocleg i ważna przestroga
Wieczorem 13.09 dojechaliśmy do naszego pensjonatu Floarea de Colt w Nucşoarze. W okolicy pusto, nasz motocykl był jedynym pojazdem zaparkowanym przed nowo wybudowanym hotelem. Niesamowicie uprzejmy recepcjonista poinformował nas, że „właśnie niedawno” hotel opuściła duża grupa turystów. Taaak… Otrzymaliśmy klucze do pokoju, ulokowaliśmy się i poszliśmy na kolację do części restauracyjnej. Okazało się, że kuchnią zajmuje się ta sama pani, co przygotowuje pokoje i poza tą dwójka ludzi nikogo w obiekcie nie było.
Skusiliśmy się na dania regionalne – domowe i smaczne. W czasie kolacji podpytaliśmy kelnera-recepcjonistę-menedżera o trasę na Moldoveanu. Powiedział, że nie powinniśmy mieć żadnych problemów z dojazdem, że ludzie często wybierają ich pensjonat, aby przenocować przed wyjściem w góry, a wśród nich było wielu Polaków (inną parę na motocyklach gościli dwa tygodnie wcześniej). Zapytany o problem z psami pasterskimi, o którym naczytaliśmy się całkiem sporo, zaśmiał się i powiedział, że martwić powinniśmy się raczej o niedźwiedzie, chociaż nikt z ich gości niedźwiedzia akurat nie napotkał. Podziękowaliśmy za informację, zamówiliśmy kawę na 6:30 i poszliśmy spać.
Valea Rea – początek szlaku, czyli dlaczego nikt nie poszedł ścieżką niebieskiego krzyża
Z pensjonatu wyjechaliśmy o 8 rano mając przed sobą perspektywę 2-godzinnej jazdy motocyklem w stronę doliny Rea. Droga jest dość dobrze oznaczona, więc zgubienie się nam nie groziło, mieliśmy też sprawnie działający GPS w telefonach (mapach Google), na który co jakiś czas dla pewności zerkałem. Sama trasa była jednak sporym wyzwaniem dla Łukasza, duża ilość kamyków na drodze znacząco utrudniała manewrowanie, nie licząc wielu dziur zalanych wodą, w które wjazd mógłby się skończyć utknięciem w masie błota. Dwukrotnie goniły nas również psy, dość rozjuszone motocyklem zakłócającym spokój pilnowanego stada. Sama trasa przebiega wzdłuż strumienia i okalają ją wysokie urwiste zbocza. Mając w pamięci ostrzeżenie chłopaka z recepcji wypatrywałem też sylwetki sporego zwierzęcia, zwłaszcza, iż bliskość rzeki mogła skłonić niedźwiedzia do zejścia w dolinę.
Po dwóch godzinach dotarliśmy do krańca drogi terenowej, która w dolinie przechodziła w szlak pieszy. Oprócz nas na wyprawę zdecydowało się tego dnia kilka grup ludzi, w tym spora liczba dobrze przygotowanych turystów, rodzina z ok. 6-letnią córką oraz dwóch zapaleńców fotografii. Wszyscy skierowali się w stronę stojącej w dolinie chatki oraz majaczącego w odległości wodospadu Văii Rele, które wg mapy leżały przy czerwonym szlaku (czerwony trójkąt na białym tle – czas przejścia ok. 3-4h). Nikt nie wybrał jednak naszego niebieskiego szlaku wiodącego nieco okrężną drogą.
Dla pewności zapytaliśmy parę fotografów czy tym szlakiem dojdziemy do szczytu i czemu nikt się na niego nie zdecydował. Powiedzieli nam, że jest on dość długi i chociaż prowadzi malowniczą doliną górskich jeziorek polodowcowych, które sami z chęcią by sfotografowali, to nawet oni nie mieli by tyle czasu, aby wybrać się tą drogą. Oznaczenia na mapie (jak i znaki na słupie) mówiły, że szlaki różni zaledwie godzina drogi. Pozostaliśmy więc przy swoim i zamiast szeroką ścieżką wzdłuż strumienia, ruszyliśmy w głąb lasu.
Ślady niedźwiedzi
Dzień zapowiadał się pięknie. Na niebie ani jednej chmurki, temperatura również przyjemna. W lesie szliśmy w cieniu tworzonym przez potężne świerki. Pod drzewami można było znaleźć sporo grzybów, a na ścieżce ślady bytności niedźwiedzia. No tak… nie do końca były świeże, jednak duże i pełne niestrawionych borówek. Co rusz mijaliśmy kolejne mniejsze i większe (matka z małymi?), myśląc tylko, aby las się szybko skończył, bo na wolnej przestrzeni łatwiej będzie wypatrzeć i usłyszeć zwierzęta.
Po ok. 30 minutach wspinaczki dotarliśmy do pierwszych traw i krzewów aby wkrótce wyjść na piękną polanę. Tutaj zatrzymaliśmy się na pierwszy łyk wody i podziwianie widoku. W lesie szlak był bardzo dobrze oznaczony, niebieskie krzyże zaznaczano na co dziesiątym drzewie i nie sposób było się zgubić. Na szerokiej polanie oznaczenie widniało natomiast na wystających tu i ówdzie głazach. Po wyjściu z lasu – cisza i spokój, słońce oświetlało odległe szczyty, w oddali kaskadami spływała woda, łączą się w strumień przecinający polanę.
Dzikie zwierzę na szlaku
Po kilku głębokich oddechach i łyku wody kontynuowaliśmy wędrówkę ścieżką pomiędzy skałami. Tutaj też niedźwiedzie znaczyły swój teren, a my dość czujnie rozglądaliśmy się dookoła. Dzięki temu łatwiej było dostrzec kwitnące na fioletowo, niewysokie liliowce. Po wdrapaniu się na kolejną polanę doszliśmy do drugiego na szlaku znaku, który poinformował nas, że przed nami jeszcze trzy godziny wspinaczki. Wraz ze zdobywaniem wysokości krajobraz ulegał coraz większym zmianom. Wysokie trawy przerodziły się we florę naskalną. Widok nieco księżycowy, pustka i niewielkie kopczyki porośnięte brunatnymi mchami i drobnolistną roślinnością.
Po chwili dotarliśmy do pierwszego z polodowcowych jezior górskich. Dopływał do niego wartki strumień, który należało przeskoczyć. W międzyczasie nad brzegiem dostrzegliśmy pierwsze tego dnia zwierzę, wielką, brudno żółtą żabę. Nasza obecność ją nieco zaskoczyła i spłoszona wpadła do strumienia (wskoczyła to nie byłoby najlepsze określenie, gdyż strumień szybko porwał ją do góry brzuchem, a zatrzymała się dopiero jakieś 5 metrów dalej, na kępie trawy wystającej z wody).
Widok po transylwańskie wioski u podnóży Fogaraszy
Po przejściu strumienia zaczęły się pierwsze trudności w postaci znikającego szlaku. Ponownie pojawiła się wysoka, wyschnięta trawa, więc dobrze było widać, że szlak jest mało uczęszczany i raczej dla osób schodzących z góry niż udających się na Moldoveanu (znaki na kamieniach były namalowane po ich „drugiej” stronie). Na otwartej przestrzeni słońce nieco dopiekało, więc zrobiliśmy kolejny krótki postój na nasmarowanie się kremem. Paręset metrów dalej pojawiło się trzecie, znacznie większe jezioro Galbena. Następnie zaczęła się mozolna wspinaczka w kierunku grani. Szlak meandrował to w lewo to w prawo jednak nikt chyba specjalnie się go nie trzymał, więc spokojnie można było iść na wprost, chociaż wymagało to dobrego przygotowania kondycyjnego. Widoki niesamowite, szczególnie fajnie wyróżnione były poszczególne piętra roślinności, od lasu świerkowego, przez trawiaste hale i połoniny, po łyse skały u szczytów.
Tu i ówdzie przez przypadek natrafialiśmy na oznaczenie szlaku na płaskich, niczym niewybijających się ponad trawy, kamieniach. I… nareszcie! Moldoveanu widoczny z grani, pięknie wystający ponad ościenne szczyty. Widok mniej charakterystyczny, gdyż nie był on tradycyjnie wyższym wierzchołkiem trapezu (widocznym ze wschodu i zachodu) lecz kulminacyjnym wzniesieniem, z trójkątnie wyróżnionym szczytem. I co najważniejsze niebo wciąż było bezchmurne a wzrok sięgał dalekich wiosek u północnych podnóży Fogaraszy.
W oddali na szczycie widać było sporą grupę turystów. Łukasz wyciągnął lornetkę oraz kanapki i wpatrując się w dal zjedliśmy drugie śniadanie. Dochodziła godzina 13:30 więc chcąc nie chcąc ruszyliśmy w dalszą drogę wiedząc, że czeka nas około 100 metrów zejścia przed atakiem szczytowym. Schodzi się pomiędzy sporą ilością szarych skałek, które co jakiś czas osuwają się spod stóp więc należy nieco uważać, podchodzi się zaś robiąc niewielkie zakola wśród traw, ziół i kwiatów. Na szczyt prowadzą nas już trzy szlaki – niebieskiego i żółtego trójkąta oraz czerwonego krzyża. I wreszcie po ponad czterech godzinach marszu osiągamy Moldoveanu.
Moldoveanu
Na szczycie kilkoro turystów (jedną grupę minęliśmy, gdy Ci schodzili prawdopodobnie na parking), w tym spotkana już przez nas dwójka z aparatami. Było około godziny 15:00. Moldoveanu zdobi mocno odrapany znak informacyjny, oblepiony wieloma podróżniczymi naklejkami, obwieszony kilkoma flagami i robiący ogóle wrażenie całkowitego porzucenia na pastwę licznych turystów. Obok, na wysokim maszcie, zawieszona jest flaga Rumuni, tego dnia mocno otulająca metalowy pręt. Cała reszta to ten niesamowity widok. Zachodni stok jest porośnięty zieloną trawą. Wschodni stromo opada ku kolejnej dolinie, z wyraźnie zaznaczoną po środku ścieżką i zielonkawym, trójkątnym jeziorkiem. Tam też dostrzegamy spore stada owiec i kilka psów pasterskich. Ten widok nieco nas martwi, gdyż tą doliną zamierzamy wracać do motocykla.
W oddali odnajdujemy wzrokiem też parę idącą z małą dziewczynką, wdrapywali się na Vista Mare, szczyt na którym od głównego szlak granią Fogaraszy odchodzi ten dochodzący do Moldoveanu. Po drodze trzeba jednak pokonać nieco trudniejszy, skalny odcinek, gdzie z obu stron zieją przepaście. Rodzinka rezygnuje. Widzimy, że zawracają. Na nas też już czas, więc po nacieszeniu się widokiem rozpoczęliśmy nasz mały rytuał fotograficzny. Chłopaki z aparatami również cykali fotek na potęgę. My zmienialiśmy pozycję i tła zdjęcia a oni koszulki (mieli ich niezliczoną ilość, może prowadzili sklep z odzieżą górską?). Przyzwyczajeni do samotności na szczycie dopiero na koniec poprosiliśmy o jedną wspólną fotkę i skierowaliśmy się w stronę Vista Mare.
Coraz głośniejszy szum strumyka
Krótki odcinek od Moldoveanu do Vista Mare jest nieco bardziej wymagający, chociaż dopiero zejście ze szczytu przysparza sporych problemów, głównie ze względu na osypujące się kamienie oraz ogólną małą przyczepność w tym terenie. Mimo późnej pory, na szczyt wdrapują się kolejne grupy turystów. Jednego z takich późno wchodzących zapytaliśmy o psy w dolinie, powiedział nam, że nie mamy się czego obawiać, więc z nieco lżejszym sercem goniliśmy innych turystów udających się w stronę parkingu. Szlak czerwonego krzyżyka wkrótce zamieniliśmy na ten czerwonego trójkąta i po 30 min znaleźliśmy się na polanie wśród wielu pasących się owiec i kilku sympatycznych osiołków. Moldoveanu z tej strony wyglądał groźnie, pokryty głębokimi cieniami, z prawie pionowymi ścianami i mieniącym się w słońcu masztem. Odwróciwszy wzrok od naszej góry skupiliśmy się na wyglądaniu psów. Te się nie pojawiły, minęliśmy za to rodzinkę z dziewczynką, teraz usadowioną na barana u swego taty.
Potok przedzielający dolinę wylewał tu i tam utrudniając nieco wędrówkę przez prawie płaską dolinkę. Wkrótce jednak spadał sporą kaskadą w kierunku Valea Rea. Szlak prowadził obok wodospadu, był bardzo wyraźny i widać znacznie popularniejszy niż wcześniej przez nas obrany szlak niebieski. Widok na dolinę był niepowtarzalny, wysokie szczyty rzucały cień w zachodzącym słońcu, jednak nie na tyle długi aby całkiem zakryć leżące z drugiej strony kotliny góry. Pojawił się więc niesamowity efekt zawieszenia promieni słonecznych nad doliną. Pejzaż wart późnego powrotu z gór. W czasie zejścia pozwoliliśmy sobie jeszcze na jeden przystanek i drobne zboczenie ze szlaku po udeptanej ścieżce w pobliże drugiej, najwyższej kaskady wodospadu i zrobiwszy tam sobie zdjęcie, nie zatrzymując się więcej, doszliśmy do motocykla.
Owce, niedźwiedź i 10-letnie wino
W tym miejscu moglibyśmy zakończyć opis wędrówki na Moldoveanu, jednak droga powrotna była równie emocjonująca. Po pierwsze okazało się, że jesteśmy już nieco po czasie i wracaliśmy po zachodzie Słońca, co przy trudności trasy przysporzyło Łukaszowi dodatkowego kłopotu. Po drugie, był to dzień kiedy pasterze sprowadzali owce z góry, więc po przejechaniu paru kilometrów trafiliśmy na pierwsze psy pasterskie, które rzuciły się w naszą stronę. O ile jadąc w drugą stronę Łukasz umiejętnie mógł je ominąć o tyle teraz przy prędkości zaledwie 10-20 km na godzinę mogliśmy jedynie liczyć, że nie rzucą się na nas.
W pogotowiu miałem kijki trekkingowe, którymi opędzaliśmy się od psów. Wkrótce z pomocą przyszedł nam pasterz, postraszył psy kijem a następnie zerwawszy gałąź z pobliskiego drzewa zaczął nią odpędzać owce. Powoli przeciskaliśmy się przez stado, odprowadzani przez psy i kierowani tak, jak owcom podobało się uchylać nam z drogi. Ostanie mijaliśmy obłożone tobołkami osiołki i już mogliśmy swobodnie jechać w stronę pensjonatu. Prawie, gdyż po kolejnych 10 kilometrach scenariusz się powtórzył. Tym razem poszło nieco sprawniej, a i stado było trochę mniejsze.
Gdy minęliśmy tą przeszkodę pojawiła się następna. Paliwo się kończyło. Łukasz nie przyzwyczajony do takiej off roadowej jazdy nie był świadom, jak wiele motocykl spali na nawet tak krótkim, 80 km odcinku. To było dość nerwowe ostatnie 10 kilometrów. Niebo było jednak piękne, w całości pokryte gwiazdami, z niesamowicie wyróżnioną Drogą Mleczną. W świetle księżyca czujnie się rozglądałem czy aby przypadkiem ryk motocykla nie wywoła jakiegoś zwierzęcia z lasu. Napotkaliśmy lisa, który uciekł szybko a przed nami pojawiły się światła domostw i… niedźwiedź.
Był to właściwie podrośnięty niedźwiadek, stojący przy poboczu. Motocykl go jednak wystraszył i uciekł w zarośla. 500 metrów do hotelu. 300… 100… dojechaliśmy😊 I jako pierwsi goście Floarea de Colt mogliśmy pochwalić się zobaczeniem niedźwiedzia. Nasz gospodarz był na tyle uprzejmy, że powiedział nam „a tak… do drugiego hotelu mojego szefa, kilkanaście metrów dalej, co chwilę zagląda niedźwiedzica, jednak jedynie do kuchennych drzwi”. Cóż, może to właśnie jej dziecko ujrzeliśmy po drodze? Dzień zakończyliśmy fajną kolacją, do której zamówiliśmy specjalne, 10 lat leżakowane wino 😊, a które obiecaliśmy sobie dzień wcześniej, gdy zapytano nas o trunki do kolacji.