-
Najwyższy szczyt Polski
-
📐 Wysokość: 2499 m.n.p.m.
-
📅 Data zdobycia: 2017-08-14
-
⛰ Pasmo górskie: Tatry
Wejściem na Rysy zakończyliśmy zdobywanie Korony Gór Polski. Czas trwania projektu wyniósł dokładnie 552 dni. Jeden szczyt osiągaliśmy średnio co 3 tygodnie. Do podnóża gór docieraliśmy różnorodnymi środkami transportu. Spaliśmy w hotelach, pensjonatach i schroniskach. Jedliśmy potrawy regionalne i te mniej swojskie, z datą przydatności do spożycia. Pogodę uświadczyliśmy wszelaką, a górami cieszyliśmy się o każdej porze roku. Zaplanowane zdobycie najwyższej góry Polski jako ostatniej uznaliśmy za oczywisty sposób ukoronowania projektu.
Palcem po szlaku
Tatry od zawsze wydawały mi się górami szczególnie odległymi i niedostępnymi. Na pierwszej wycieczce w Tatrach byłem w gimnazjum. Weszliśmy wówczas na Nosala. Nigdy wcześniej tak nie zmokłem. Mój komunijny aparat marki FIAT również, co dało ciekawe efekty na wywołanym filmie (w postaci różowych lub błękitnych „zacieków” na fotografiach). Drugiego dnia udaliśmy się na Gubałówkę (wjazd kolejką), a trzeciego nad Morskie Oko, piechotą po asfalcie. I to by było na tyle.
Nic więc dziwnego, że moją reakcją na planowane wejście na Rysy było szperanie w Internecie, aby dobrze się do tej wycieczki przygotować. Czytałem o łańcuchach, ekspozycji i tłumach turystów. Blogi zachęcające wpierw do wejścia od słowackiej strony i te opisujące „jedyne” słuszne przejście od polskiej. Słowo „Przełączka” sprawiało, że serce szybciej zaczynało mi bić. Szczególnie wartościowy wydał mi się wpis na stronie naTatry.pl, gdzie szlak został bardzo wyczerpująco opisany, a mnogie komentarze pozwalają również zapoznać się z odczuciami innych turystów.
Cenowy zawrót głowy
W Tatry wybraliśmy się w okresie święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny (Święto Wojska Polskiego) mając do dyspozycji aż cztery dni. Pierwszy poświęciliśmy na dojazd i aklimatyzację. Po drodze z Wrocławia zatrzymaliśmy się na katowickim Nikiszowcu. Obiad zjedliśmy w restauracji Cafe Byfyj, z której okien podziwialiśmy piękno robotniczej dzielnicy. Przed wjazdem do Zakopanego przejechaliśmy jeszcze przez Chochołów pełen drewnianych chałup. Na nocleg zatrzymaliśmy się zaś w hotelu Tatry w miejscowości Małe Ciche. Na następny dzień prognozowano deszcz na przemian ze słońcem. Uznaliśmy więc, że należy przeczekać to załamanie pogody i udaliśmy się na spokojną wędrówkę Doliną Kościeliska.
Do duetu dołączył nasz przyjaciel Eryk, którego samochodem podjechaliśmy na jeden z licznych parkingów w miejscowości Kiry. Co ważne nie uświadczymy tutaj cen przed zaparkowaniem samochodu, nie zapłacimy również kartą, warto się więc ubezpieczyć w spory zasób gotówki (postój, nawet dwugodzinny, wyniesie ok. 20-25 zł). Do Doliny Kościeliska prowadzi zielony szlak. Niedaleko parkingu zaczyna się też Tatrzański Park Narodowy. W budce przy szlaku należy więc uiścić opłatę za wejście.
Jaskinia Mroźna
Dżdżyste przedpołudnie było idealnym na zwiedzenie jaskiń. Szlakiem w dolinie przemieszczały się tłumy turystów. Czasami można było poczuć się jak na marszu, proteście lub procesji. Należało również uważać na bryczki, które w szybkim tempie wiozły spacerowiczów w kierunku Tomanowej Doliny. Szlak zielony wkrótce zamieniliśmy na czarny, który jednokierunkowo wiódł w stronę wejścia do Jaskini Mroźnej. Zwiedzanie jest płatne, warto jednak przecisnąć się korytarzami najdłuższej, ogólnodostępnej i oświetlonej jaskini tatrzańskiej. Szata naciekowa jest tutaj skromna a główną atrakcję stanowi długi, wąski tunel. Po wyjściu czeka nas zejście na wpół drewnianymi schodami. Nad wartkim strumieniem zrobiliśmy sobie przerwę.
Jakinia Raptawicka
Następnie idąc wzdłuż doliny doszliśmy do początku czerwonego szlaku wiodącego do Jaskini Mylnej. Tutaj rozpoczynają się krótkie acz przydatne łańcuchy, następnie meandrując po wapiennym zboczu dochodzimy do miejsca gdzie można odbić do Jaskini Raptawickiej (szlak czarny). Podejście jest ubezpieczone łańcuchem. Po wejściu ok. 15 metrów po dość stromym zboczu dochodzimy do wylotu jaskini, skąd ok. 5-metrowa drabina sprowadza nas na jej dno. Jest to bardzo ciekawa komnata, naturalne dzienne światło szybko się tutaj rozprasza a zakamarki jaskini możemy ujrzeć doświetlając jej ściany latarkami. Ubezpieczeni w czołówki obeszliśmy główną salę, nie zagłębiając się jednak w poszczególne korytarze. Woda gromadząca się w naturalnych zagłębieniach skały wapiennej przepięknie srebrzyła się w świetle latarek. Po wykonaniu kilku fotografii powróciliśmy na szlak tą samą drogą.
Jakinia Obłazkowa i Mylna
Po drodze do Jaskini Mylnej znajduje się krótki korytarz Jaskini Obłazkowej. Jednokierunkowy, czerwony szlak w Jaskini Mylnej można łatwo zgubić, więc trzeba być ostrożnym i obserwować uważnie ściany korytarzy. Jest ciasno, nisko, mokro i chłodno. Wchodzimy w grupach, w pewnych odstępach, by po chwili spotkać się w każdym, nieco niższym korytarzu. Czasami trzeba się prawie że przeczołgać, a już na pewno zdjąć plecak. W niektórych miejscach woda tworzy kałuże. Czołówka jest tutaj konieczna a warto też rozważyć zabranie kasku, gdyż skały czasami niespodziewanie wyrastają nam przed głowami. Ogólne wrażenie – to było coś. Dla osoby, która nigdy nie miała kontaktu z takim przejściem, a niebojącej się zmoknąć, spocić i nieco podenerwować naprawdę warto. Po wyjściu wszyscy byli uśmiechnięci i jakoś tak raźniej schodziło się stromym zejściem ponownie do zielonego szlaku, i z powrotem do samochodu. Pod wieczór zjedliśmy w Zakopanem w ciekawej Restauracji Zakopiańskiej, podającej tradycyjne dania w nowoczesnym wydaniu.
Ogień w lesie
Ponieważ była to niedziela udałem się jeszcze do Kościoła w Małym Cichym. Drewniana budowla zachwyca kunsztem wykonania. Sympatyczny celebrans w czasie modlitwy wiernych prosił o wypowiedzenie na głos z czym przyszliśmy do Kościoła, a cała Msza Św. nosiła znamiona jakiejś takiej wspólnoty, której czasami brakuje w naszych dolnośląskich parafiach. Kościół leżał po przeciwległej stronie od naszego Hotelu i na mapie wydawało mi się, że mam do pokonania jakieś 15 minut asfaltowej drogi. Nie było jednak tak blisko. Ponieważ nie w smak było mi podchodzić stromym zboczem, a dodatkowo zapadł zmrok i okazało się, że asfaltowa droga szybko się kończy a zaczyna się las, stwierdziłem, że lepiej zadzwonić po Łukasza. Po ok. 30 min był na miejscu (dojechać można jedynie na około) i razem udaliśmy się na motocyklu w kierunku Hotelu.
Po drodze zauważyliśmy jednak mały kopczyk zapalonych gałęzi w lesie. Trochę nas to zmroziło, dookoła pustka więc zatrzymaliśmy się. Gdy zastanawialiśmy się jak ugasić taki pożar, nadjechał ktoś na quadzie. Ponieważ miał dość solidne buty, zaczął rozkopywać gałęzie i przydeptywać palące się konary. Wtórowaliśmy mu i gdy sytuacja wydawała się być opanowaną jego quad zaczął powoli samoistnie się oddalać. Mężczyzna zerwał się i wskoczywszy na pojazd odjechał.
Gdy dalej zastanawialiśmy się czy zostawić wciąż tlące się gałązki, od strony głównej drogi nadszedł kolejny człowiek, ponoć z Ochotniczej Straży Pożarnej. Twierdził, że przyciągnęło go światło, więc przyszedł ocenić co to. Na oko był trochę wstawiony i sam palił papierosa. Obiecał się jednak zająć sprawą. Z pewną dozą nieufności zostawiliśmy chłopaka i wróciliśmy do hotelu. Chcąc jednak zamknąć sprawę, dla pewności zadzwoniliśmy na Straż Pożarną, aby sprawdzili czy ogień rzeczywiście został ugaszony. Nieco już zmęczeni i wciąż rozemocjonowani położyliśmy się spać wiedząc, że o 5 rano czeka nas pobudka przez zdobyciem Rysów.
Za ile toaleta? Za 20 minut. Czyli szlak na Morskie Oko
O godzinie 7:00 znaleźliśmy się na Parkingu w Palenicy Białczańskiej. Droga chociaż nie była pusta to jednak daleko jej było do tłoku. Na parkingu byliśmy jednymi z ostatnich, którym pozwolono zaparkować. Po uiszczeniu opłaty w kasie Parku udaliśmy się asfaltową drogą w kierunku Morskiego Oka. O popularności trasy świadczą liczne, rozstawione w odstępach 20-minutowych, toalety których drzwi zamykają się i otwierają z ogromną częstotliwością. Ludzie na trasie rozpraszają się dość mocno. Po odejściu od wodospadu Wodogrzmoty Mickiewicza (ok. 15 min) szlak skręca w prawo i prowadzi zboczem co chwilę przecinając szosę. W miejscu gdzie zawracają konie znajduje się sporych rozmiarów punkt gastronomiczny z płatnymi toaletami. Dalej idziemy kamienistą drogą w kierunku Schroniska nad Morskim Okiem. W schronisku przybiliśmy pieczątkę w książeczce Zdobywcy Korony Gór Polski, a nad samym stawem zjedliśmy kanapki obserwując ludzi wszelkich kultur robiących zdjęcia na nadbrzeżnych kamieniach.
Pielgrzymka na Rysy
Morskie Oko obeszliśmy lewym brzegiem (krótsza trasa), żwawym krokiem podążając w kierunku Czarnostawiańskiej Siklawy. Następnie rozpoczęliśmy wchodzenie po stopniach (właściwie mniej lub bardziej wyślizganych kamieniach) w kierunku Czarnego Stawu. Podejście jest męczące a dodatkowo sierpniowe słońce wybrało ten właśnie moment aby wychylić się zza chmur. Nad Czarnym Stawem usiedliśmy aby nacieszyć się panoramą i odciążyć plecaki z nadmiaru wody. Szlakowskaz informował nas, że przed nami jeszcze trzy godziny wspinaczki. Ponieważ zbliżało się już południe czym prędzej ruszyliśmy w drogę uznając się za ostatnich, którzy podejmą trud zdobycia Rysów dnia dzisiejszego.
W oddali majaczyły kolorowe grupy turystów, wyraźnie oddzielone od granitowych skał. Szlak czerwony obchodzi Czarny Staw z lewej strony. Dookoła wciąż zielono, choć przy pierwszym podejściu znalazł się jeszcze zachowany śnieżny klin, który dał opór letniemu ciepłu. Droga wiedzie dalej zakolami wpierw między niskimi trawami a dalej pośród drobnych kamyków. Kamienie często osuwają się spod stóp, trzeba więc uważać zarówno na te lecące z góry jak i patrzeć pod stopy. Po drodze mijamy dwa wielkie głazy szczelnie upakowane turystami. Na jednym wykonujemy pamiątkowe zdjęcie. Turyści spotkani na szlaku są naprawdę od Sasa do Lasa. Od świetnie przygotowanych górskich piechurów, przez biegaczy w adidasach, po ludzi w sandałach wracających z pielgrzymki. Każdy właściwie zatrzymuje się na polanie – Buli pod Rysami, skąd dalej wiedzie już ubezpieczona łańcuchem droga na szczyt. Tutaj nieco się przepakowujemy i zakładamy cieplejsze ubrania. Szczyt spowity chmurami wydaje się wciąż odległy a do pokonania zostaje nam jeszcze 400 metrów wspinaczki.
„Panie, kolejka jest”
Zagęszczenie turystów na szlaku jest bardzo duże. Droga jest dwukierunkowa więc ludzie mijają się przylegając do skał. Sama skała była tego dnia sucha, jednak tu i ówdzie kamyki osuwały się spod butów. To był nasz pierwszy długi, skalny szlak o bardzo dużym stopniu nachylenia. Mieliśmy już okazję wspinać się w Pirenejach na Coma Pedrosę, jednak tam największą przeszkodą była ekspozycja (szlak wiódł granią). Tutaj utrudnieniem są przede wszystkim tłumy ludzi. Ciężko przewidzieć zachowanie każdego człowieka na szlaku. W większości ludzie są wyrozumiali, spokojnie czekają na swoją kolej, robią częste postoje aby odwrócić się i spojrzeć czego się już dokonało. Przestrzeni do minięcia się jest też sporo, a na paru skałach można nawet wygodnie usiąść. W połowie drogi poczułem jak szybka zmiana wysokości daje mi się we znaki, niewiele zjadłem tego dnia i potrzebowałem szybko uzupełnić zapas cukru. Mieliśmy ze sobą batony energetyczne, po zjedzeniu których od razu poczułem się lepiej.
Po 1 godzinie wspinaczki dotarliśmy do Przełączki. Tutaj utworzył się dość spory korek. Na skale przycupnęło już ok. 20 osób w tym rodzina z dziećmi (na oko 10-12 lat). Rozważali powrót, widząc, że dzieci nie są zbyt chętne do pójścia wąską ścieżką między dwiema przepaściami. Tutaj również zwątpił jeden z turystów wracających ze szczytu, prawdopodobnie mając całkiem inną perspektywę, niż tą gdy wchodził. Siedząc przylepionym do skały nie odczuwa się tego a potem widząc kolejkę przed i za sobą, ciągle rozmawiając z ludźmi można sobie spokojnie dać radę. W pewnym momencie musieliśmy już przystopować ludzi schodzących, gdyż strumień wchodzących dość licznie gromadził się przy grani. Następnie bez łańcuchów obeszliśmy niższy wierzchołek Rysów i meandrując wśród skał dotarliśmy na szczyt.
Rysy
Człowiek czuje się niesamowicie szczęśliwy po zdobyciu tej góry. Radość potęguje nieco fakt ogólnego rozbawienia jakie towarzyszy licznie zgromadzonym turystom. Właściwie każdy kamyk, półka czy w ogóle skalna przestrzeń zajęta jest przez ludzi. Śmiejących się, radujących i podziwiających widoki. Te były dość ograniczone, trafiliśmy na chmurę. Na skale opodal przycupnął ptak, ciekawy widok, ludzi się spodziewałem, ptaków nie. Na szczycie znajduje się pamiątkowa tablica oraz metalowy krzyż (na uboczu). Trudno znaleźć jednak znak „Rysy”. Zdjęcie wykonujemy na słupku granicznym, który stoi na najwyższej skale. Po wzajemnych gratulacjach i jednym łyku dyniowego likieru skierowaliśmy się w stronę wyższego, słowackiego wierzchołka. Niewiele osób decyduje się tu wejść. Nie ma ubezpieczeń a głazy są dość sporej wielkości. Dodatkowo po wejściu okazuje się, że ludzie wykorzystują go jako publiczny szalet. Nie jest to może zbyt przyjemne doświadczenie, ale wciąż warto to zrobić, zwłaszcza jeśli mamy piękną pogodą.
Słowackie poczucie humoru
Decyzję o zejściu na słowacką stronę podjęliśmy na długo przed wyjazdem. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć warunki podejścia, a z drugiej uznaliśmy, że będzie w tym jakaś większa przygoda. Z wyższego szczytu schodzimy wpierw pomiędzy dwoma wierzchołkami, obchodząc co większe skały. Mają one ciekawy czerwonawy odcień. Dalej przyjemnie trawersuje się zbocze i po przejściu przełęczy powoli schodzimy do Chaty pod Rysami, która znajduje się na wysokości 2250 m.n.p.m. Jest to bardzo fajne miejsce, warto tam chociażby na chwilę wejść aby poczuć ten charakterystyczny, wesoły klimat. Dookoła schroniska rozstawione są zabawne znaki (zakaz wchodzenia w szpilkach czy najwyżej położony na Słowacji przystanek autobusowy). Toaleta znajduje się na uboczu (powyżej schroniska, na skale), aby z niej skorzystać tego dnia trzeba było poczekać w długiej kolejce. Warto chociaż na nią rzucić okiem.
Po zjedzeniu ostatnich kanapek udaliśmy się w dalszą drogę. Szlak powoli zmierza w stronę Strbskiego Plesa. Po drodze widzimy polodowcowe jeziorka (znacznie mniejsze niż Morskie Oko czy nawet Czarny Staw). Niedługi fragment szlaku został tutaj ubezpieczony łańcuchem, co może okazać się przydatne przy załamaniu pogody. Dalej wędrujemy już tylko ścieżką pośród kosodrzewiny. Widok o tej porze roku był dość urzekający ze względu na kwitnącą w tym czasie wierzbówkę kiprzycy. Przy Żabim Potoku szlak czerwony przechodzi w niebieski, którym po ok. 30 min dochodzimy do asfaltowej drogi i rozdroża nad Popradským plesom.
Autostop, autostop!
Po zaznajomieniu się z mapą zdecydowaliśmy się kontynuować wędrówkę czerwonym szlakiem aż do miejscowości Strbske Pleso. Ścieżka trawersuje początkowo dość spore zbocze dzięki czemu możemy podziwiać piękny widok. Dalej wędrujemy iglasto-liściastym borem. Bardzo już zmęczeni wychodzimy w końcu z lasu dochodząc do asfaltowej drogi i górnych zabudowań miasteczka. Usiedliśmy tu na chwilę dać wytchnąć nogom a także aby opracować plan powrotu. Rozważaliśmy dwie opcje, obie uwzględniały złapanie stopa, jednak w różnych miejscach. W wariancie I udaje nam się złapać stopa dla 3 osób licząc na Polaków, którzy z tego miejsca zdobywali Rysy. W drugim wariancie podjeżdżamy pociągiem do Popradu i stamtąd łapiemy coś do Polski (może nawet autobus?).
Życie przewidziało dla nas opcję trzecią – Eryk złapał stopa do granicy z Polską (miejsca były dwa, a nas trzech), a my podjechaliśmy z Łukaszem pociągiem wpierw do Starego Smokovca a potem Tatranskiej Lomnicy. Warto zaznaczyć, że na stacji nie zapłacimy kartą. Bankomat tego dnia był w Strebskem Plesie zepsuty, jednak grupa napotkanych Polaków wymieniła nam 40 zł na 10 euro przy dość korzystnym kursie za co bardzo dziękujemy! Oni również szukali transportu do Polski a nasze drogi rozeszły się dopiero w Tatranskiej Lomnicy. W oczekiwaniu na Eryka zamówiliśmy dwie pizze w jednej z otwartych włoskich restauracji – Lino. Eryk zjawił się w momencie gdy pizze trafiły do naszych rąk. Zjedliśmy je jeszcze w samochodzie a po ok. 40 min jazdy dotarliśmy do hotelu. To był długi i bardzo udany dzień z rekordem najwyższej amplitudy wzniesień (1900 m) pokonanej jednego dnia.