-
Najwyższy punkt na Białorusi
-
📐 Wysokość: 345 m.n.p.m.
-
📅 Data zdobycia: 2019-01-02
-
⛰ Pasmo górskie: Wysoczyzna Mińska
Odkąd wyjazdy do Europy Zachodniej stały się ogólnodostępne, przez „egzotykę” zaczęliśmy rozumieć głównie kraje dalekiego Wschodu czy Ameryki Południowej. Co jednak powiedzieć o europejskim kraju, w którym liczbę zagranicznych turystów (nie licząc Rosjan) szacuje się na około 80 tys. w skali roku (2017), przy jego własnej 9 milionowej populacji? „Egzotyka”. Właśnie to słowo towarzyszyło nam w czasie podróży po Białorusi i zdobyciu jej najwyższego wzniesienia o nazwie Dzyarzhynskaya Hara.
Zanim przekroczymy granicę…
Dłuższego pobytu na Białorusi nie można zaplanować z dnia na dzień. Aby wjechać na teren naszego wschodniego sąsiada niezbędne jest wyrobienie wizy (najlepiej turystycznej). Procedura wydaje się prosta, wchodzimy na stronę internetową ambasady, ściągamy i wypełniamy zgłoszenie, wysyłamy do ambasady i po 7 dniach otrzymujemy wizę. Niestety do wyrobienia dokumentu niezbędnych jest jeszcze kilka innych papierków. Po pierwsze musimy posiadać ubezpieczenie zdrowotne, które można wykupić we wskazanych przez władze Białorusi firmach ubezpieczeniowych. Po drugie trzeba określić miejsce zameldowania na Białorusi (hotel, prywatna kwatera), które będziemy mieli potwierdzone odpowiednim drukiem i pieczęcią. Ostatnim elementem układanki jest opłata za wizę (25 EUR lub 50 EUR za ekspres), możliwa do zrealizowania tylko w jednym oddziale banku w Warszawie. A i najważniejsze, musimy oczywiście wysłać nasz paszport i zdjęcie jak paszportowe do ambasady. Mając całość możemy spokojnie poczekać aż konsul wyda nam odpowiedni dokument.
Ponieważ mieliśmy niewiele czasu całą procedurę zleciliśmy firmie WizaSerwis. Takie rozwiązanie oszczędziło nam konieczność osobistego stawienia się po dokument (czyli wyjazdu do Warszawy lub Białegostoku) a opłata za usługę wyniosła niewiele więcej niż bilet PKP w obie strony. Same plusy zero minusów. Może poza jednym, małym szczegółem. Paszporty chcieliśmy odebrać w czasie przejazdu przez Warszawę w kierunku Litwy jednak biuro w ostatnich dniach grudnia było zamknięte. Umówiliśmy się więc, że paszporty będą na nas czekały w recepcji budynku, w którym WizaSerwis ma swoją siedzibę. Przegapiliśmy jednak maila od pani Marleny, chcącej potwierdzić naszą umowę. Zostaliśmy więc bez wiedzy i możliwości aby nasze paszporty odebrać!
„Niepewność” – czy nam się uda czy w domu zostaniem?
Z pomocą przyszły nam media społecznościowe. Osobę kontaktową z firmy cechuje dość unikalne nazwisko. Okazało się, że wraz z imieniem jest jedyną jego posiadaczką w Warszawie i Łukaszowi udało się ją znaleźć na Facebooku. Szybki kontakt przez Messengera umożliwił nam dogadanie szczegółów odbioru dokumentów z pomocą innej osoby, która specjalnie dla nas obiecała pojawić się w biurze w niedzielę. Udało się! Baliśmy się, że przepadną nam noclegi na Białorusi (aby dostać pieczątkę musieliśmy pobyt z góry opłacić), bowiem wszystkie powyższe ustalenia dokonały się już w drodze do Warszawy – 29 grudnia.
W stolicy nocleg znaleźliśmy bardzo blisko wieżowca Warsaw Towers, gdzie znajduje się siedziba firmy WizaSerwis. Chcąc uczcić mały sukces poszliśmy na kolację do Hali Koszyki, której postindustrialna atmosfera bardzo przypadła nam gustu. Następnie uraczyliśmy się piwem w Pubie PiwPaw oraz na koniec małym craftem w Kuflach i Kapslach. Wracając obeszliśmy Pałac Kultury i Nauki. Muszę przyznać, że nocą robi imponujące wrażenie.
Następnego dnia przywitał nas iście amerykański widok, gdyż okna naszego apartamentu wychodziły na warszawskie wieżowce. Po wypiciu kawy i zakupie upominków dla pań z biura WizaSerwis poszliśmy odebrać paszporty. Cała procedura odbyła się w miłej atmosferze. Okazało się jednak, że była to ostatnia szansa zdobycia dokumentów. Następnego dnia nasza dobrodziejka wyjeżdżała poza miasto i nie byłoby już nikogo, kto mógłby nam pomóc. Białorusi – nadjeżdżamy 🙂
“A dokąd to Panowie jadą?”
W przeddzień Sylwestra dotarliśmy do litewskich Druskiennik. Następnie, zdobywając po drodze Wysoką Górę, ulokowaliśmy się na dwa dni w Wilnie i dopiero 2 stycznia udaliśmy się w kierunku przejścia granicznego z Białorusią Miedniki – Kamienny Log. Kontrola graniczna po stronie litewskiej odbyła się w sposób standardowy, sprawdzono jedynie czy nie przewozimy dodatkowej osoby w bagażniku. Kolejki nie było. Miła strażniczka przyjrzała się naszym zdjęciom w paszportach i rzucając polskie “do widzenia!” kazała jechać dalej.
Prawdziwa inspekcja miała mieć miejsce po stronie białoruskiej. Jednak i tutaj obyło się bez większych przeszukań. Godzinny postój graniczny upłynął na wypełnianiu papierków. Najważniejszy z nich to karta pojazdu, którym jechaliśmy. Blankiet otrzymaliśmy po białorusku, wraz z uwagą, że każde jego pole musi być wypełnione. Na ratunek przyszedł nam strażnik graniczny. Zadawał pytania a my rozumiejąc mniej lub bardziej staraliśmy się wypełnić formularz zgodnie z prawdą. Ponieważ czytam cyrylicę części pól mogłem domyślić się bez jego udziału, nie chciałem jednak odbierać mu przyjemności w niesieniu pomocy obcokrajowcom 🙂 Kartę wypełniamy w dwóch egzemplarzach, z których jeden zachowujemy do kontroli przy wyjeździe.
Po krótkim wywiadzie pt. “A dokąd to Panowie jadą?”, spojrzeniu sobie głęboko w oczy (ach te cudowne zdjęcia paszportowe…) i uwadze na temat płatnych dróg, wjechaliśmy na teren Białorusi. Za granicą zatrzymaliśmy się na postój w pierwszym przydrożnym kiosku przekonani, że tu nabędziemy tzw. BelToll, czyli system poboru opłat za autostrady i drogi krajowe. W małym sklepiku panował iście PRL-owy klimat. Brakowało jedynie pustek na półkach. Te pokrywały słodycze i napoje gazowane. Po lewej stronie za drzwiami z dykty znajdowała się toaleta, otwierana za pomocą kluczyka z obowiązkową, różową wstążką. Do odbioru u pani ekspedientki. A właściwie dwóch, bo w końcu na takiej przestrzeni (3m x 3m) pracować powinny co najmniej dwie osoby. Trzeciej oczekiwałem w toalecie. Ta okazała się jednak pusta i co ciekawe bezpłatna (kluczyk za ładny uśmiech). Dowiedzieliśmy się również, że urządzenie BelToll nabędziemy na pierwszej stacji benzynowej należącej do państwowego koncernu Belarusneft.
BelToll – z czym to się je?
Stacja znajdowała się niecałe 10 km dalej. Pierwsza niespodzianka – paliwo można zatankować dopiero uiściwszy opłatę w kasie. Mała niedogodność jeśli weźmiemy pod uwagę, że ceny benzyny są tu dwa razy niższe niż w Polsce. Łukasz staną w kolejce, ja zaś skierowałem się do punktu BelToll. Panie z obsługi nie mówiły po angielsku ani po polsku. Pierwszą rzeczą jaką otrzymałem po zapytaniu o system był czarny prostokąt oraz pokrętna informacją, że mam z tym pójść do samochodu, a w tym czasie pani wypełni jakieś papierki. Zaniosłem sprzęt tankującemu Łukaszowi i razem wróciliśmy na stację. Dalsze minuty upływały na spisywaniu różnych rzeczy i wypełnianiu 6-stronicowej umowy. Otrzymaliśmy dodatkowo właściwe urządzenie, które należy przykleić do szyby w okolicy lusterka. Po dokonaniu opłat wstępnych (kaucja za urządzenie – 25 EUR oraz szacowaną ilość kilometrów do pokonania – 70 EUR) wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę celu naszej dzisiejszej podróży – Dzierżyńskiej Góry.
Droga M7 w stronę Mińska jest oznaczona jako szybkiego ruchu, niemniej jednak co chwilę należy zwolnić, gdyż dojeżdżają do niej mniejsze lokalne szosy. Znajdują się na niej również przejścia dla pieszych. Przy tych drugich obowiązuje zawsze ograniczenie do max. 70 km/h a w ich pobliżu ustawione są fotoradary. Sama droga jest prosta, pusta a kraj jak okiem sięgnąć płaski. W niedługim czasie minęliśmy Oszmianę (miasteczko z charakterystycznymi szarymi blokami z wielkiej płyty, stojącymi w szczerym polu). Tutaj też dostrzegliśmy pierwszego autostopowicza. Osób proszących o podwózkę było jeszcze parę. Tym razem w przeciwieństwie do Litwy nie zabraliśmy nikogo uważając, że w takich warunkach zatrzymywanie się byłoby nieco niebezpieczne (śnieg i spora prędkość na drodze).
Ledwo wjechaliśmy a już nas ścigają…
Po ok. 40 km zadzwonił do nas telefon. Numer białoruski… czyżby jakaś nieprawidłowość w BelToll? W słuchawce odezwał się kobiecy głos. Dzięki podobieństwu naszych języków zrozumiałem, że zabierając czarny prostokąt popełniliśmy nie małe wykroczenie! Ponieważ byliśmy już dość daleko pani z pierwszego punktu poprosiła abyśmy oddali urządzenie na kolejnej stacji przy wjeździe na drogę M6. Tutaj ekspedientka powitała nas uśmiechem i słowami, “Co tam złodziejaszki?”. Widać było, że nie nam pierwszym się to przytrafiło 🙂 Wciąż nie jestem pewien do czego służył ten prostokąt. Wydawało się, że jest to maszynka sprawdzająca czy zainstalowane urządzenie BelToll będzie reagować prawidłowo przy przejazdach przez bramki płatnicze. Mając nadzieję, że to koniec przygód z BelTollem skierowaliśmy się w stronę zjazdu na drogę M14, z której z kolei zjechaliśmy do miejscowości Lisowszczyzna.
„Dzyarzhynskaya Hara?”, Google Maps: „Na mnie nie licz”
Tutaj zaczynała się Białoruś w pełnej krasie. Pola, lasy i drewniane domki malowane w charakterystyczne kolory – zielony, żółty, biały i niebieski. Po wyjechaniu z Lisowszczyzny zastanawialiśmy się czy nie utkniemy w zaspie, gdyż gminne drogi poza wioskami nie były odśnieżane. Z szosy H8395 skręciliśmy w prawo w trasę H8243. Następnie po pokonaniu 100 metrów powinniśmy ponownie skręcić w prawo aby zatrzymać się na parkingu pod Górą Dzierżyńśką. Niestety na Mapach Google wzniesienie oznaczone jest w innym miejscu i w efekcie dojechaliśmy do miejscowości Щепки. Po wyjściu z samochodu nie wiedzieliśmy, w którą stronę się udać, zrobiliśmy więc sobie spacer po wioseczce. Zobaczywszy grupę mieszkańców zapytaliśmy o Górę Dzierżyńską. Ci wskazali nam obszar za lasem, w kierunku skąd przybyliśmy. Gdy dziękowaliśmy za radę obok nas śmignął chłopiec na quadzie. Łukasz zapragnął go zatrzymać i do szczytu dojechać leśną ścieżką, jednak z braku środków stwierdziliśmy, że damy temu spokój i wróciliśmy do samochodu.
Po wyjechaniu z wioski skierowaliśmy się w lewo i po ok. 10 minutach dotarliśmy do zjazdu na parking w miejscowości Skirmuntowo. Z miejsca postoju na szczyt mieliśmy do pokonania całe 50 metrów. Sam “szczyt” otoczony jest betonowym ogrodzeniem, wewnątrz którego usypano kopczyk i postawiono pamiątkowy kamień z napisem: “Góra Dzierżyńska / Najwyższy punkt Białorusi / Wysokość 345 metrów nad poziomem morza.”. Zabraliśmy się za tradycyjną sesję robiąc nawet zdjęcia aparatem na statywie. Zajęło nam to niecałe 15 minut. Za ogrodzeniem widać było budynki fermy oraz las. Okolica nie przedstawiała wybitnych walorów przyrodniczych ani historycznych a sypiący lekko śnieg zniechęcał do pozostania na dłużej. Wróciliśmy więc do samochodu zastanawiając się, czy może latem byłoby tutaj ładniej. Sądząc po zdjęciach i większej ilości betonu ukrytej pod śniegiem, niekoniecznie. Czy było warto? Na pewno 🙂 W końcu to “Najwyższy punkt Białorusi” 🙂
Mińsk – socrealizm w pełnej krasie
Droga do stolicy Białorusi upłynęła nam na podziwianiu betonowych molochów, wyrastających majestatycznie ponad szerokie trzy- lub czteropasmowe drogi dojazdowe do centrum miasta. W niespełna 40 minut dojechaliśmy do hostelu Riverside. Mówiąca biegle po angielsku recepcjonistka przekazała nam najważniejsze informacje o stolicy i zaproponowała kilka wycieczek fakultatywnych (między innymi do Miru i Nieświeża, które mieliśmy zamiar odwiedzić w drodze powrotnej do Polski). Uprzejmie odmówiliśmy. Przyjęliśmy jednak przewodnik po Mińsku zaprojektowany specjalnie dla hostelu. Razem z mapką oferował fajne zniżki w wybranych lokalach.
Nasz hostel znajdował się nad rzeką w pobliżu najstarszej części miasta na tzw. Troickim Przedmieściu. Mieliśmy stąd piękną panoramę na okoliczne wysokościowce. Na kolację udaliśmy się do polecanego w przewodniku mini-browaru Rakowskiego. Po drodze minęliśmy socrealizstyczna zabudowę, z której Mińsk słynie. W samym browarze spotkała nas pierwsza niespodzianka – obowiązkowa szatnia. Drugą niespodzianką był “szef sali”, który wskazał nam osobę odpowiedzialną za nasze dobre samopoczucie (kelnerkę). Trzecia niespodzianka – muzykanci. I czwarta już niestety niezbyt miła – w restauracji można było palić, z czego Białorusini chętnie korzystali. Niestety ani piwo ani jedzenie nie wynagrodziły nam konieczności wdychania dymu papierosowego. Zjedliśmy co prawda smacznie, chociaż słono. W menu na wieczór: paluszki z chleba żytniego z serem, solanka, kawał mięsa wieprzowego oraz placki ziemniaczane z sosem kurkowym. Piwo ważone na miejscu było zaś lekkie, spienione jednak za mało goryczkowe jak na nasz gust.
10 euro w chusteczce
Chcąc nieco lepiej uświetnić wieczór udaliśmy się do pubu „1067”. Po drodze minęliśmy piękny pomnik Adama Mickiewicza, stojący w parku niedaleko Zamku Piszczałowskiego (przekształconego w więzienie). W pubie kolejna niespodzianka – piwo z Polski! Można tu było zakupić Indian Pale Ale z Ale Browaru – lubianego przez nas “Rowing Jacka” – oraz kilka ich innych, dobrych carftów 🙂 Sam pub ma fajną nazwę, bowiem “1067” odnosi się do daty założenia miasta. Wewnątrz było dość ciemno ale przyjemnie. Podobnie jak w wielu innych miejscach w Mińsku obsługa nie mówiła niestety po angielsku. Z pomocą przyszła nam siedząca przy barze dziewczyna – Nadia. Chociaż rozmawiało nam się fajnie, nie mogłem oprzeć się wrażenie, że bada, na ile może nam zaufać.
Tego wieczoru mieliśmy sporo czasu, zostaliśmy więc w barze „1067” do momentu jego zamknięcia. Pod koniec Nadia chwilę pertraktowała z barmanem aby dał nam spróbować jakiegoś ich specyfiku. Wkrótce spod lady na barze wylądowała słodka wiśniówka na bazie rumu. Gdy przyszło do płacenia okazało się, że nie mamy już gotówki, a terminal został już wyłączony. Zasugerowaliśmy więc płatność w euro. Tutaj pojawił się mały problem… Nie mieliby nam jak wydać, a i obca waluta nie była im w smak. „Nie była” jednak jedynie oficjalnie. Gdy wylądowała w chusteczce szybko okazało się, że jest to dobra moneta przetargowa i prócz wiśniówki otrzymaliśmy jeszcze po małym piwie z lokalnego browaru.
„Sąsiad” w Hostelu
Po zamknięciu Mińska 1067 z naszą nowo poznaną koleżanką udaliśmy się do pobliskiego baru La Manche. Pub wyglądał na taki “swojski” i podobna była jego klientela. Po rozgoszczeniu się przy barze zamówiliśmy chleb żytni z serem (jest to przystawka bardzo charakterystyczna dla Białorusi). Zajadając słone paluszki zagadaliśmy nasza koleżankę o jej perypetie życiowe i powody wyjazdu z Białorusi (od dwóch lat mieszkała w Europie Zachodniej). Nadia otworzyła się co nieco przed nami a do rozmowy wkrótce dołączyła barmanka Olga. Gdy oczy nam się kleiły Olga zaproponowała, że zadzwoni po taksówkę dla nas wszystkich i sięgnęła po wiszący na ścianie oldschoolowy telefon ze słuchawką. Nadia nalegała na jeden pojazd, gdyż uważała, że taksówkarze będą chcieli jej policzyć większą stawkę, jeśli pojedzie sama. Zgodziliśmy się, nie będąc pewnymi czy pojedziemy rzeczywiście w obranym przez nas kierunku.
Nim wsiedliśmy do auta Nadia zasugerowała imprezę do rana, my jednak uprzejmie odmówiliśmy. Wysiadając wymieniliśmy jeszcze grzeczności, a na wieść, że chcielibyśmy zapłacić, Nadia uśmiechnęła się tylko i powiedziała, że na jej koszt. Gdy doszliśmy do klatki hostelu usłyszeliśmy donośne chrapanie. Na schodach spał człowiek i choć wiedzieliśmy, że w Mińsku taka sytuacja może się zdarzyć nie byliśmy pewni jak zareagować. Ponieważ było dość ciepło uznaliśmy, że nie ma konieczności go budzić. Co ciekawe chrapanie słyszeliśmy nawet w swoim pokoju, który z klatką nie sąsiadował. Nie przeszkodziło nam to szybko zasnąć po dniu wypełnionym tak wielką ilością “egzotycznych” wrażeń 🙂